*
Tego lata było naprawdę gorąco. Wielka mikrofalówka na niebie za nic nie chciała przestać grzać, tak że tylko ci, których jakaś konieczność nie cierpiąca zwłoki, wyganiała na zewnątrz, decydowali się na to. Reszta towarzystwa jak wyspa długa i szeroka, chowała się w swoich chłodnych domkach. Łąka, polany, tartak i centrum kultury – wszystko to zamierało w okolicach południa, dopiero koło czwartej zaczynał się niewielki ruch. Za to wieczór rozbrzmiewał już gwarem towarzyskich spotkań. Życie wracało na wyspę po zmierzchu i trwało do pierwszego brzasku.
Tymczasem była piąta po południu. Słońce nie prażyło już tak mocno, ale za to nagrzana ziemia oddawała całe ciepło, sprawiając tym samym, że duchota była nie do zniesienia. Mikatka od godziny próbowała skontaktować się z Lefikiem, niestety jego tele-batat nie reagował, mimo wysłania przez nią chyba ze sto telemesów. Nic, cisza…jakby w ogóle o niej zapomniał!!! Kompletnie nie wiedziała co począć. W końcu postanowiła, że zakosztuje tej nagle objawionej samodzielności-czas nadrobić zaległe wizyty towarzyskie, przecież przed poznaniem Lefika miała swoje życie, do diaska!!
Szybko przeleciała w pamięci ostatnie spotkania, które były w miarę udane, i stwierdziła, że nic tak nie ukoi jej nerw, jak Bacha, Gaja i Miętuska. Te bystre z natury myszki-dziewuszki, nie tylko były zabawne, ale miały ten cudowny dystans do siebie i specyficzny sarkastyczno-ironiczny humor, który bardzo Mikatce odpowiadał. Nie minęło wiele czasu od chwili gdy pojawiła się ta myśl, a już siedziały całą czwórką na drewnianym tarasie pod wielkim kasztanowcem i sączyły cudownie chłodne enkiantowe piwko. Bacha i Gaja były przyrodnimi siostrami Mikatki, a Miętuskę cała trójka znała dłużej niż rosła najdłuższa na wyspie broda skrzata Marcisza.
Rubaszny śmiech Bachy rozbijał się bezwstydnie po polanie, wtórowała jej Miętuska popiskując nieregularnie, jakby nie mogła wycisnąć z siebie całej frazy. Mikatka z Gają pukały się znacząco w czoło, ale zaraz i one zaczęły rechotać, jakby je kto smerał piórkiem po nodze. Tak wesołej kompanii nie znajdziesz na całej wyspie, dziewczyny rządziły na tarasie, budząc swoim zachowaniem pogardliwe uśmieszki dwóch matron, a i płochliwe spojrzenia ich córek myszek -dziewuszek. Jedynie panowie Żukowie z niejakim zainteresowaniem oglądali się na nie, rzucając przeciągłe, lekko zazdrosne spojrzenia. Pora była jeszcze dość wczesna i do koncertu pasikoników daleko, dlatego też knajpa pod Kasztanowcem nie była zbyt zatłoczona. Tym bardziej dziewczyny rzucały się w oczy, choć nie obchodziło je to w ogóle. Zajęte tylko sobą, bawiły się doskonale. Gdyby tylko jeszcze jakieś smyki zagrały, lecz nie było szansy na pląsy o tej porze. Kolejne enkiantowe piwka spływały z baru wprost na ich stół, i Mikatka sama już nie wiedziała, czy to one sprawiały, że bolał ją brzuch od śmiechu, czy od dowcipów wysypywanych z rękawa przez Bachę.
Kręciło się jej w głowie od migocących blików słońca, przebijających przez koronę drzewa, nie miała jednak czasu na chwilkę nawet oddechu, bo gdy jeden wybuch śmiechu zanikał, już coś kotłowało się w nich, wystarczyło słówko, gest a nawet sylaba, by od nowa wybuchały salwy śmiechu. W końcu głupawka dała im się we znaki, jedna czkała, druga zwisała bezwładnie na krześle, nie mając siły na nic, jeszcze inna zasmarkana, z czarnym szlakiem zjazdowym od oczu do połowy policzków – wszystkie dogorywały w spazmach. Tego właśnie trzeba było Mikatce, zatracenia się w radosnej wesołości, głupkowatym gdakaniu z niczego. Czy jest ktoś na świecie taki, kto nie zaznał tego stanu bezczasowej bezmyślności? Kto nigdy nie doświadczył radości tak gwałtownej i bezprzyczynowej? Bezinteresowny śmiech z samych głębin, z czarnej otchłani zwanej jestestwem, porównywalny mógł być może tylko z orgazmem. I tak jak on, zwany czasem małą śmiercią, stan ten skończył się nagłym zejściem, łzy zastygały na policzkach, a fizyczne wyczerpanie pozostawiło na koniec ciało w zobojętnieniu. Umarły na na ułamek sekundy, umarły razem ze śmiechu.
Fletnia Pana. To przyszedł telemes, Mikatka jakby z letargu zbudzona, rzuciła się do torebki.
To Lefik dobijał się do niej, zaraz tu będzie. Wytarła zaczerwienione oczy, przywróciła do porządku całą resztę i siląc się na powagę, oznajmiła jego nadejście przyjaciółkom.
– słuchajcie, mój piękny przybywa. Chyba będę się zbierać.
Gaja zaprotestowała.
– przecież możecie zostać, zabawa dopiero się rozkręca – powiedziała.
– No niemożliwe, po takich smutach….- uśmiechnęła się wymęczona Mikatka. Przemknęła jej myśl, że drugi raz tego dnia nie chce umierać. Poza tym, jak to w życiu, chwile nigdy się nie dublują, to co było, nie powróci, a nowe może być tylko podobne do tego co było, nigdy takie samo. Nie chciała wymuszać czegoś podobnego. Zresztą to był jej zasadniczy problem, kiedy coś przydarzało się w doskonałej formie, pragnęła zamknąć to w skończoną komórkę czasu i przenieść do klatki pamięci niczym odlew, perfekcyjną skamielinę, niepowtarzalną, niezniszczalną.
Czego się bała mała Mikatka? Że nie będzie równie śmiesznie? Że nie będzie równie dobrze? Czuła, że ta doskonała chwila, która właśnie uleciała, wskutek przeciągnięcia zostanie skalana. Biedna Mikatka, nie czuła się władczynią danego jej czasu, kreatorką jego treści. Uważała, że treść nadarza się przypadkiem, że to zbieg okoliczności, pomyślny, lub nie. Stąd też pewnie brała się w niej melancholia. Jakaś niemoc, niepewność siebie, brak wiary w końcu. Ale przecież to nie jest najgorsza z rzeczy, jakie mogą się Mikatkom przyplątać. Prawda?
Lefik miał wielką ochotę zostać, więc Mikatka przystała na to, choć miejsce beztroski, zajęła teraz rutynowa uważność. Dziewczyny wyluzowane, przekomarzały się z Lefikiem, sondując go niczym małego zwierzaczka, a on dzielnie dawał odpór zaczepkom, bo wiedział, że ta pozorna gra nie służy tylko zabawie. W końcu poczuł się jak ryba w wodzie, poczynając sobie coraz śmielej, uratował tym samym Mikatkę. Wybawił ją z niewdzięcznej towarzyskiej pokazówki, i teraz mogła w pełni poczuć komfort obserwatora. Tak, to był jej żywioł: obserwator – komentator. Nigdy nie miała dość bezczelności, by wodzić prym w towarzystwie. Bezczelności albo pewności siebie. Już sama nie wiedziała, czego jej brakowało. Mimo tego, zdarzyło się kilka razy, że udało jej się wskoczyć na falę wznoszącą, rozkręciwszy się, zasmakowała tego miodu bycia na szczycie, bycia w centrum uwagi wśród tłumku zaciekawionych oczu. O jakże miły to stan euforyczny! Całkowicie oszałamiający, woda sodowa uderza do głowy zazwyczaj po fakcie, kiedy już odegrało się swoją rolę, ale zanim przyjdzie ta chwila, jesteś królową, prawdziwą królową. Ciekawe, czy wszystkie dziewczyny chcą nimi być? Nawet te, które już na starcie nie mają żadnych szans? Czy po cichu marzą, że są kimś innym, i w głowie przędą historyjki ze sobą w roli głównej? Czy mają po prostu gdzieś te sprawy. A może takie widzenie rzeczy jest charakterystyczne dla tej części damskiej populacji, która nie grzeszy wielkim intelektem, a za to wielką próżnością? Trochę by się to nie zgadzało, są umysły damskie rzutkie, bystre i przenikliwe i też wodzą prym, często się tak zdarza. Mogą być jednak próżne….
Tak dywagował sobie wewnątrz-mikatkowy głos, kiedy rozwałkowywał przeróżne warianty, podukłady i zależności, jakby najważniejszym zadaniem było dla niego rozpracować ten fragment rzeczywistości, tę hipotetyczną sytuację. Sytuację – Wielką Mistyfikację. Ale czy naprawdę o tym marzyła Mikatka? O byciu królową balu? Gdyby ktoś ją o to zapytał – zaprzeczyłaby gorąco. Nie i jeszcze raz nie, to beznadziejne marzenie, niegodne, ośmieszające, żenujące. Tak by odpowiedziała, rumieniąc się, słyszałaby jednocześnie przyspieszony rytm swojego serca. Coś by się burzyło w niej i tłumiło zarazem. Nieraz to przeżyła, więc zna dobrze kolejne przystanki…Cała ta sprzeczność doprowadziłaby ją w końcu nad brzeg wielkiego smutku. Nie chciała smutku, jego czarnej migoczącej głębi, choćby nie wiem, co by jej obiecywał. Nie lubiła ciemności. Szybko więc porzuciła wewnętrz-mikatkowego ktosia i z całych sił starała się wtopić w świat po drugiej stronie oczu. Tak, że znów radośnie błyszczały, śmiały się z siebie i z czarnych głębi rzekomo głębokich. Wracając do siebie, odrzuciła pamięć o tym ciemnym, wartkim nurcie, który nie zna zmęczenia, ani wytchnienia, płynie wciąż, nieustannie, ciągle gotowy na objawienie się w całej swej pełni, w całej swej przewrotnej i ciemnej naturze, bez wstydu potrafiący objawić się w pełnym świetle dnia.
Gdy już na dobre wróciła, stało się jasne, że enkianty zrobiły swoje – rozhukane towarzystwo wirowało w tańcu – istny „dirty dancing” odchodził na środku tarasu, a tam oczywiście, kto jak nie Bacha grała pierwsze skrzypce, boso tańcząc tango z Lefikiem. Robiła przy tym komiczne miny, wieszała się na nim jak strach na wróble, albo rzucała nim jak kukłą, raz w lewo, raz w prawo. Trudno było to nazwać tangiem, a nawet tańcem, były to raczej podrygi konającego wieloryba, gdzie wielorybem była Bacha, a Lefik, mimo starań, jedynie nic nie znaczącym tuńczykiem. Za to Gaja zarwała nobliwego Drozdokwoka, przystojniachę w eleganckim wdzianku, poruszającego się z gracją jak na tyle wypitych enkiantów. Gaję zawsze ciągnęło do eleganckiego świata.
Wystarczyło by ktoś rzucił obcobrzmiące słowo, zabłysnął wypolerowanym, skórzanym bucikiem,a już była kupiona, gotowa zgłębiać i poznawać go po świt. Fakt faktem, drozdokwoki były światowe, oblatane w sprawach najwyższej wagi, kulturalne, śmiałe i elokwentne. Wirowali więc razem w tańcu, każde z nich zatopione w swojej bajce, śniącej im się na jawie. Mikatka obserwowała wszystko z pobłażliwym uśmieszkiem, wymieniając się raz po raz komentarzami z Miętuską. Ją z kolei wzięło na zwierzenia, rozmowy o życiu i takie tam poważne tematy. Ale cóż może wyjść z takich rozmów, wnioski raczej marne, albo dół albo wół, a zazwyczaj depresja. Słuchała więc cierpliwie narzekań, jak to świat zszedł na koty, jak brakuje Miętusce wsparcia, i w ogóle wszystko jest do de, itepe…Z każdym kwadransem język Miętuski stawał się bardziej kołkowaty, niepokorny, wywijał się nieposłusznie, tworząc nowe dźwięki, które tylko w domyśle coś mogły znaczyć. Tak dobiegała końca ta szalona impreza, było już grubo po północy, i widać było wyraźnie, jak chęci umierały w niemocy, a tylko jedna przemożna przebijała się ponad nie – spać.
Towarzystwo powoli rozchodziło się we wszystkie strony, tylko dwie pary dreptały w miejscu w takt smętnej melodii, wśród nich Gaja ze swoim galantem. Lefik wziął Mikatkę pod pachę i ruszyli do swojej norki, położonej w pobliskiej kępie drzew, na Marynku. Cały nieboskłon usiany gwiezdnymi klejnotami, zdradzał niepojęte wzory i geometrie, które niewielu potrafiło odczytać.
– Lefiku? Cichutkim głosem powiedziała Mikatka
-tak, Mikatko? – równie cicho odpowiedział.
-najbardziej to Ciebie lubię, wiesz? Najbardziej ze wszystkich istot na świecie.
-Łoł, ze wszystkich na całym wielkim świecie? Zapytał.
Potaknęła głową, i przytuliła się jeszcze mocniej do jego ramienia.
-ale przecież nie znasz tych wszystkich istot, to skąd możesz wiedzieć? Może jest gdzieś taki ktoś, kogo byś bardziej lubiła…
-może istnieje, ale i tak bym nie mogła go lubić, bo całe moje lubienie włożyłam w Ciebie, i już nie mam więcej takiego uczucia.
-ale przecież lubisz też Bachę i Gaję, i Miętuskę….i innych znajomych.
– ale nie w taki sam sposób jak Ciebie, tylko Ciebie tak właśnie lubię, nie mogę nikogo tak bardzo polubić, bo to uczucie jest już zajęte…
– ooo, naprawdę, a co by się stało, gdyby przestało się to uczucie mną zajmować? Przekomarzał się Lefik
– nie mogłoby – z przekonaniem odrzekła Mikatka, Ono zależy ode mnie, a ja tego nie chcę.
-a jakbyś zechciała?
– musiałbyś zrobić coś okropnego, żebym zmieniła zdanie, ale wiem, że nie zrobisz…
-a skąd to wiesz? Z zaciekawieniem zapytał
– bo Ciebie znam, bardzo dobrze, jesteś trochę podobny do mnie…odpowiedziała.
-ohoho, jestem do Ciebie trochę podobny, a znasz mnie bardzo dobrze? To chyba nielogiczne…
zaoponował.
– na pierwszy rzut oka – nielogiczne, ale mogę to rozwinąć i zobaczysz, że ma to sens. Pewność biła z jej głosu.
-dobrze, rozwiń to w takim razie, ale musi to być naprawdę przekonywujące. Nie jakieś tam czary-mary, tylko argumenty. Zażądał, rozbawiony.
-dobrze, ale nie dzisiaj, padam na pyszczek, innym razem Ci to wyklaruję.
-szkoda, miałem nadzieję że wymyślisz coś na poczekaniu. Odparł.
I tak dobrnęli do domu, gdzie czekało na nich mięciutkie, pachnące łąką łóżko. Zasnęli natychmiast kamiennym snem, a śniło im się, że gwiazdy do nich mrugają.
*